Wioska Wikingów

? Jeszcze jest zamknięte ? Słowa padły z ust całkiem potężnego mężczyzny. Wolałabym z takim nie zadzierać. Postąpiłam krok w tył. ? Chyba, że to pani jest?

? Tak, to ja. ? Uśmiechnęłam się przyjaźnie do mężczyzny.
? A to w takim razie jest czynne.
? Mam na imię Jorund. Z ?r? na końcu. Tak się pisało dawniej imiona skandynawskie ? wyjaśnił.
Jorund jest kowalem w wiosce Wikingów na wyspie Wolin. Rozpalał właśnie ogień. Wioska powoli budziła się do życia. Niedługo mieli zawitać pierwsi poranni turyści.

? Już jest po sezonie, więc ludzi jest mniej. ? Wytłumaczył Tomek, nasz przewodnik po wiosce. Zwykle to on też prowadzi musztrę i często warsztaty z lepienia gliny. Z zawodu jest ślusarzem, ale w wiosce przekwalifikował się na cieślę. Z wolińskimi Wikingami związany jest od czterech lat.
Agnieszka przeprowadziła z nami krótkie warsztaty z pisania piórem. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu by poćwiczyć, ale od pierwszego ruchu ręką, zauważyłam, że pisanie ptasim piórem i atramentem wymusza inny ruch, a co za tym idzie często wręcz kaligrafowanie.

Wioska Wikingów
Marzena, błyskotliwa, zawadiacka i niezwykle charyzmatyczna osoba prowadzi w wiosce warsztaty z wełną owczą w roli głównej. Gar cieplej wody, mydło, wełna i już po chwili powstawały kolorowe kulki, które Marzena nawlekała na kawałek sznurka i zdobiła nimi nasze szyje.
? Zrobię wam kulki biało-czerwone, bo dziś Polacy grają w siatkę.
Marzena nie tylko ?ukulała? nam więc wisior, ale też podarowała myszki z wełny owczej, które sama robi, a potem pognała do ?kuchni?, by przygotować nam podpłomyki, czyli specjalny przysmak w wiosce.
? Wygląda zupełnie jak gwatemalska tortilla ? stwierdziłam.
? Ale smakuje zupełnie inaczej. Jest robiona z ciasta chlebowego. ? Tomek był od razu na posterunku, by wyjaśnić wszelkie wątpliwości. Polepiliśmy więc trochę w glinie i ruszyliśmy na drugie śniadanie. Podpłomyk okazał się fantastyczny w smaku, z ziołami i serkiem czosnkowym smakował naprawdę nieziemsko.
? To może jeszcze po jednym? ? Zapytała ochoczo Marzena, już w pełni gotowa do wałkowania ciasta i rzucania go na nagrzaną blachę nad ogniem. Wdzięcznie przy tym pozowała do zdjęć. Najpierw zapierała się, że nie ma dziś humoru, potem jednak rozkręciła się. Raz po raz wybuchaliśmy przy niej śmiechem. Kobieta z niezwykłą fantazją.
Musieliśmy już uciekać, ale jeszcze strzeliłam parę razy z łuku (nie trafiłam jednak ani razu) ? Szkoda, że tak szybko musicie już jechać, bo jest tu dużo rzeczy do roboty i do zobaczenia ? rzekł Tomek na pożegnanie.
Mi też było szkoda, bo w wiosce Wikingów chętnie spędziłabym i cały dzień. Wiele jest tam do odkrycia, wiele fascynujących osób do poznania i historii do opisania.
? Przyjedź na noc Kupały. Normalnie w trakcie festiwali, dziennie potrafi nas odwiedzać dziesięć tysięcy osób. W nNoc Kupały jest mniej turystów, a to naprawdę wyjątkowa noc. Warto przyjechać.
Mam nadzieję, że tak właśnie kiedyś zrobię.

***
O Kamieniu Pomorskim nie wiedziałam wiele. Zmieniło się to po dzisiejszej wizycie. Kilkugodzinny spacer z przewodnikiem, który jak sam w kółko powtarzał ?o każdym miejscu, o każdym niemal elemencie, np. Katedrze św. Jana Chrzciciela mógłby opowiadać po dwie godziny, sprawiły, że szybko poczułam się w miasteczku, jakby je znała od dawna. Pan Błażej, kustosz Muzeum (sam mówi, że nie ma takiego stanowiska u nich jak kustosz) z pasją opowiadał o historii miasta. A pan Waldemar Predko, główny specjalista z Urzędu Miejskiego, oprowadził nas po całym mieście, zaprowadzając do mariny, gdzie na pyszną kawę spotkaliśmy się z prezesem WOPR-u i p. Edytą, Prezeską Zarządu Mariny, którzy też chcieli się podzielić opowieściami ze swojego miejsca. Wszędzie, gdzie się tylko zjawimy ludzie lgną, by podzielić się z nami kawałkiem swojego życia i historią swojego miasta. To bardzo fajne uczucie i ciekawe doświadczenie. Małe miasteczko (ok 9,9 tys,. mieszkańców) jak się okazało ma wiele do zaoferowania przyjezdnym.

Rynek w Kamieniu
? Tutaj mamy bardzo duże możliwości, jeśli chodzi o pogodę, bo to zwykle dla żeglarzy jest największy problem. Gdy mocno wieje, można płynąć na Zalew ? tłumaczył pan Jacek, prezes WOPR. ? Gdy nie wieje albo, gdy ktoś tego wiatru się nie boi, może płynąć w morze. Niezależnie więc od pogody żeglarze mogą spędzać czas tak, jak lubią.
? To teraz zabieram was na rybkę. Żebym nie miał wyrzutów sumienia, że wypuszczam was głodnych.
W karczmie Marina Przy Molo już czekały na nas specjalności: smażony sandacz i halibut. Sama mieszkam nad morzem i już po czterech dniach na Pomorzu Zachodnim stwierdzam, że do tej pory nie zjadłam chyba tylu ryb, co tu przez ostatnie dni.
? W końcu nad morzem jesteśmy, więc co mamy innego serwować? ? Zauważył słusznie pan Waldemar.

***

Kajtur Event
– Trafiona! ? wrzasnęłam i podniosłam broń tak, jak mówił Darek.
Kulka grzmotnęła mnie w ucho i przez chwilę słyszałam dzwonienie. Boląca od niewyspania głowa, zaczęła boleć jeszcze bardziej.
? To jeszcze raz?
Ochoczo potaknęliśmy z Bartkiem głowami.
? To teraz Bartek broni flagi, a wy ją próbujecie zdobyć ? poinstruował Darek.
Miałam zdobywać flagę z Jurkiem, kolegą Darka, który dawniej z Darkiem tworzył firmę kajakową. Dziś Darek sam, z żona prowadzi Kajtur Event, ale Jurek wciąż mu pomaga.
? Ty idziesz lewą stroną, ja prawą. Będę strzelał do niego i odciągał jego uwagę, a ty próbujesz zdobyć flagę.
? Tak jest! ? wrzasnęłam do Jurka. I już za chwilę wrzasnęłam ? Zdobyta!
Paintball przypadł mi bardzo do gustu, mimo że bawiliśmy się w sumie tylko w trójkę. Na pewno w dużej grupie to świetna zabawa, ale i bez niej dało się już odczuć adrenalinę. Czołganie się po piachu, po trawie, przeskakiwanie przez przeszkody i wreszcie rewelacyjna jazda trzydziestopięcioletnim Uralem.

? Trzymajcie się mocno! ? Wrzasnął Darek z szoferki.

Ural
A wcześniej jeszcze uprzedził, by na hasło, wkładać głowę między nogi, by nie dostać po głowie z liścia, a raczej z gałęzi. Jechaliśmy po poligonie wojskowym, wśród drzew, rozjeżdżonymi drogami. Jazda była bez trzymanki, a właściwe ?z trzymanką?, bo bez tego już po chwili wylądowałabym twarzą w błocie. Musiałam dużo siły włożyć w utrzymanie się w pozycji siedzącej, a potem dużo siły w kręceniu kierownicą Urala, co okazało się zadaniem niełatwym. Kierownica wielka i choć ze wspomaganiem, to i tak nie mogłam sobie z nią do końca poradzić, jadąc zygzakiem i wpadając w doły. Ubaw był jednak nieziemski.

? A jak powstała firma? Jak to się zaczęło? ? Zapytałam już przy kolacji Darka, emerytowanego wojskowego.
? Byliśmy kiedyś na zawodach wojskowych na orientacje w Bieszczadach. Różne były tam konkurencje i nagle okazało się, że we wszystkich zajęliśmy od pierwszego do trzeciego miejsca. Byłem ja, Jurek, pan Franek i jeszcze czwarty kolega. Gdy wracaliśmy do domu, a fali euforii stwierdziliśmy z Jurkiem, że założymy firmę turystyczno-kajakową. Dobraliśmy jeszcze dwóch, kupiliśmy dwadzieścia kajaków i tak się zaczęło. Na początku kiepsko to przędło.
Dwóch się w końcu wykruszyło.  Potem został już tylko Darek. Zaczął  organizować zajęcia survivalowo-militarne.
? Cztery lata temu rozstałem się też z wojskiem i zajmujemy się już tylko „eventami”. Wiesz, kiedyś gdy mówiłem, co ja chcę tutaj zrobić, jaką mam wizję, gdy mówiłem, że będą do mnie autobusami ludzi wozić, to inni się śmiali.
Dziś już się nie śmieją. Bywa, że Darka firma obsługuje trzy imprezy równocześnie. Jak się czegoś pragnie, to można wszystko osiągnąć. Trzeba tylko chcieć.